Kronika

KLASA I M 9 WRZEŚNIA 1974 R


Po dwóch miesiącach letniego wypoczynku znów znaleźliśmy się w szkole, ale nie w tej co przed wakacjami. Jesteśmy w szkole o poziomie wyższym, w szkole średniej. Co prawda dopiero w I klasie, ale jestem pewna, ze do IV–o ile nie będziemy chodzić 5 lat – na pewno sie dowleczemy. Jesteśmy zespolem o profilu matematyczno – fizycznym i przedmioty ściśle odgrywaja w naszej klasie dominujaca role. Wychowawczynia nasza jest p. profesorka Danuta Paderewska, która prowadzi jeden z dwóch kierunkowych u nas przedmiotów – fizyke. Matematyki uczy p. profesorka Posch – Rakoczy. Tajniki nowego jezyka, jakim jest j. niemiecki, odkrywa przed nami p. profesorka Kaszowska. Mimo, ze wybralismy klase o poszerzonym programie nauk scislych z duzym zainteresowaniem sluchamy wykladów naszej polonistki – profesorki Wandy Müller. Historie prowadzi profesor Glabik, geografie profesor Wiktor, chemie profesorka Lorenc, a j. rosyjskiego uczy nas p. profesorka Teresa Kozlowska. Wychowanie techniczne objal profesor Juda, P.O. – profesor Kaleta, wychowanie plastyczne profesorka Maria Jamróz, a wychowanie fizyczne profesorka Szczygiel. Jestesmy z róznych szkól, z róznych stron i dlatego na poczatku musielismy sie troche poznac. Okazalo sie, ze profesorowie wcale nie sa tacy grozni, jak opowiadali starsi koledzy, a klasa szybciej sie zzyla niz przypuszczalismy. Nasz kolektyw klasowy sklada sie az z 40 uczniów. Klase tworzy zespól w skladzie: Malgosia Andruszkiewicz, Maciek Banas, Pawel Budak, Zbyszek Budzinski, Mirek Chareza, Kazek Chrzanowski, Ewa Chucherko, Piotrek Curylo, Aneta Dubiel, Estera Figura, Ewa Glownia, Malgosia Gut, Rysiek Hejmanowski, Marek Jastrzebski, Basia Jaworska, Ela Kasperczyk, Zbyszek Kolasinski, Wojtek Komorowski, Mariusz Kozik, Krzysiek Kozlowski, Andrzej Kozowicz, Janek Lipka, Jacek Luczynski, Leszek Makowski, Bozena Mentel, Zbyszek Morawiec, Andrzej Nowak, Beata Ordyna, Jacek Polak, Renata Rosa, Andrzej Sala, Irek Sobczyk, Marian Starowicz, Lusia Tarabula, Bozena Trzaska, Czarek Wawryka, Marek Wiktor, Wladek Zajac, Krysia Zasucha, Stasio Zeman.



Wybraliśmy juz samorzad klasowy, w którego sklad weszli: Andrzej Kozowicz jako przewodniczacy, Bozena Mentel jako zastepca przewodniczacego, Jacek Polak jako skarbniki Renata Rosa jako sekretarz. Prowadzenie kroniki objeli Renata Rosa i Zbyszek Morawiec. Klasa nasza prawie w calosci postanowila zapisac sie do kola PTTK. W porozumieniu z nasza Wychowawczynia bedziemy chodzili na rajdy turystyczne i wycieczki. Planujemy równiez w tym miesiacu pieczone. Chcemy takze w najblizszym czasie zrobic jakas gazetke, zeby upiekszyc pracownie fizyczna, nad która mamy sprawowac piecze przez obecny rok.

19 WRZESNIA 1974 R.

Dzisiaj odbyla sie w naszym Liceum podniosla uroczystosc : slubowanie klas pierwszych. Wszyscy uczniowie – „pierwszacy” w eleganckich przepisowych strojach zebrali sie w sali gimnastycznej, aby w obecnosci wychowawców i rodziców zlozyc slubowanie. Po odspiewaniu hymnu narodowego glos zabral pan dyrektor magister Kozowicz, który w cieplych slowach powital rodziców i zebrana mlodziez. Mówil o chlubnych tradycjach szkoly, o jej duzych osiagnieciach i przede wszystkim o zadaniach przyszlosci, którym musimy sprostac. Zyczyl nam powodzenia, szczesliwego zdania matury, skonczenia studiów i w dalszej przyszlosci owocnego pomnazania dorobku narodowego. Dalsze prowadzenie uroczystosci dyrektor przekazal druzynie harcerskiej. Punk kulminacyjny przypadl na uroczyste slubowanie. Okolo 240 uczniów klas pierwszych przyrzeklo godnie reprezentowac nasze Liceum, uczyc sie i wypelniac wszystkie punkty regulaminu uczniowskiego. Po tym przewodniczacym rozdano egzemplarze publikacji wydanej z okazji XXV-lecia szkoly. Czesc artystyczna przygotowala zenska druzyna harcerska, a cala uroczystosc zakonczyl hymn harcerski. Po tak podnioslym wydarzeniu trzeba bylo sie rozprezyc. Nasz klasowy fotograf postanowil zrobic nam zdjecie na tle wizerunku patrona Liceum – Janka Krasickiego. Byla to taka minisensacja: „I m robi sobie zdjecie”. Koledzy z innych klas przygladali sie nam z niemalym zaciekawieniem. Opuscilismy mury szkoly juz jako pelnoprawni, bo zaprzysiezeni jej uczniowie.

20 WRZESNIA 1974 R.

Od czwartej godziny po poludniu w domu Stasia Zemana wrzala goraczkowa praca. Przygotowania do pieczonego. Jedni obierali, drudzy kroili, a jeszcze inni, pewnie bardziej towarzyscy, woleli rozmawiac i usmiechac sie czarujac pracujacych. Poczatek planowany byl na 16:30, ale zaczelo sie o godzine pózniej. Ten „poslizg” byl zreszta chyba przewidziany, bo punktualnosc nie jest w modzie. Obladowani garnkiem, drewnem, magnetofonem i innymi potrzebnymi rzeczami wedrowalismy na „waly”. Poczatkowo atmosfera byla troche sztywna: grupki rozsiadly sie na pagórkach i czekaly co bedzie dalej. Najprawdopodobniej nic by nie bylo, gdyby nasi rodzice nie wzieli sie do rozpalania ogniska. W glebi serca wszyscy chlopcy odczuli ulge, ze ominela ich „czarna” robota. Garnek stal juz spokojnie w ognisku. Nad nim czuwali oczywiscie rodzice, a my w dalszym ciagu rozlazilismy sie i kazdy robil co innego: jedni sluchali magnetofonu, inni tanczyli, grali w pilke, plotkowali czy wrecz... rozwiazywali zadania z fizyki i matematyki. Wszyscy razem usiedli dopiero, kiedy próbowalismy cos wspólnie zaspiewac wkolo ogniska. Nie bardzo to wprawdzie wychodzilo, ale to podobno ulomnosc calej mlodziezy. Odspiewalismy „Przybyli ulani” i „Chlopcy, dziewczeta” i kilka innych. W sumie jednak najlepszego sluchu nie mamy niestety. Kiedy jednak Leszek Makowski wlaczyl magnetofon kasetowy z najnowszymi nagraniami, zaczelismy sie swietnie bawic. Tanczylismy wszystkie „kawalki” po kolei, az upiekly sie ziemniaki. Zdaje sie jednak, ze nie wszystkim sie chcialo jesc, bo „pieczone” to taki rytual, w którym najmniej wazna role odgrywa samo jedzenie. Mimo to jednak, kiedy rozdano porcje zalegla dziwna, niemal tajemnicza cisza, która trwala przez caly czas jedzenia. Ziemniaczki byly smaczne, ale po repete jakos nikt nie chcial sie zglosic. Trzeba jeszcze wspomniec o tym, ze uwiecznialismy sie na zdjeciach, wiec znowu Stasio mial pelne rece roboty, dwoil sie i troil, zeby wszystkim dogodzic. Pózniej znów tanczylismy, zeby za bardzo po tym obzarstwie nie utyc i bawilibysmy sie jeszcze dlugo, gdyby nie wygonil nas niespodziewany i zupelnie niepotrzebny deszcz. I tak juz o wpól do ósmej musielismy uciekac do domów. W sumie jednak wieczór uplynal w bardzo przyjemnej atmosferze i chyba wszyscy sa zadowoleni.



29 WRZESNIA 1974 R.

Odbyla sie wczoraj pierwsza wspólna klasowa zabawa. Organizowala ja „mniejszosc I m”, czyli dziewczeta – chlopcom z okazji ich swieta. W przeddzien zabawy rozdalysmy chlopcom zaproszenia i trzeba przyznac, ze byli nieco zaskoczeni. Przyszlysmy wczesniej, zeby wszystko przygotowac na powitanie gosci w progach pracowni profesora Kalety. O dziwo zdolalismy zaczac tylko z pietnastominutowym opóznieniem. Chlopcy stawili sie w przepisowych strojach, nawet z krawatami pod szyja. Na samym poczatku w imieniu dziewczat Kasia Mentel zlozyla zyczenia chlopcom dajac im przy tym kilka dobrych rad. Pózniej kazalysmy chlopcom znalezc swoja podobizne sposród 26 karykatur autorstwa Ewy Chucherko. Z tym bylo kilka nieporozumien, bo rysunki byly robione tydzien wczesniej, a ostatnimi czasy chlopcy gremialnie zaczeli odwiedzac salony fryzjerskie. Nastepnym punktem programu byl konkurs walca ! Trzeba przyznac, ze nasi koledzy sa swietni w rockand rollu, ale w walcu ! Szkoda opisywac, bo wygladalismy dosc zalosnie. Ze wzgledu na te nieprzewidziane trudnosci szybko porzucilismy walca, aby przy magnetofonie pobawic sie naprawde. Tanczylismy chyba okolo godziny i zrobilismy przerwe na herbate i ciastko. Pózniej znów poszlismy w tany. Na kilka minut przeszkodzily nam jednak klasy drugie, bo z niewiadomych przyczyn musieli opuscic swietlice, gdzie w tym samym czasie urzadzily sobie zabawe. Atmosfera zrobila sie troche nieprzyjemna i obie strony byly bardzo zadowolone, kiedy nieprzewidziani goscie opuscili nasza sale. Tanczylismy juz potem bez przerwy do godz. 2000. Wprawdzie polowa chlopców nie miala partnerek ale specjalnie nie narzekali „ciagnac solo” czyli tanczac „ja i mój cien”. Zabawa chyba w sumie byla udana i bawilismy sie dobrze. Przy okazji chcielismy serdecznie podziekowac Mamusi Piotrka Curyly i Tatusiowi Jacka Polaka, którzy podjeli sie tak meczacego zadania opieki nad nasza rozwrzeszczana gromada.

3 PAZDZIERNIKA 1974 R.

Wlasnie wrócilismy z wycieczki do Wisly. Bylo tyle przygód, ze chyba nie bedziemy w stanie ich opisac. Do Wisly dojechalismy wlasciwie bez przeszkód, ale juz przy wysiadaniu zdarzyla sie pierwsza. Nalezy przyznac sie, ze zdarzyla sie wlasnie naszemu kronikarzowi. Grupa wysiadala jeszcze, a tu maszynista nie patrzac co sie dzieje rusza ! Zostali tylko: nasza wychowawczyni z synem i kronikarz (a wlasciwie kronikarka) z Mamusia, która jechala jako opiekunka. Na szczescie wszystko skonczylo sie dobrze, a pasazerowie „na gape” wrócili z powrotem witani nawet bez kpiacych usmiechów przez reszte grupy. Od stacji mielismy przejsc do schroniska. Byl to dosc dlugi odcinek, który pokonalismy w strugach deszczu i w tempie iscie olimpijskim. Deszcz, który towarzyszyl nam przez cala wycieczke nadal jej swoisty urok: odbywaly sie licytacje, komu bardziej chlupie w butach. Doszlismy w koncu do schroniska. Tu odbylo sie blyskawiczne rozdzielenie pokojów. Wszyscy mysleli, ze bedzie mozna sie wysuszyc a tu zastalismy pomieszczenia, w których temperatura nie byla wiele wyzsza od temperatury na dworze. Kiedy w koncu rozpalono w piecach zrobilo sie tak goraco, ze nie mozna bylo wytrzymac i pootwieralismy wszystkie okna. Cudem chyba nikt nie jest chory.



Nastepnego dnia po nocy pelnej przygód wyruszylismy piechota do drugiego schroniska. Bylo to malowniczo polozone pole campingowe. Zostawilismy plecaki w budynku i podzielilismy sie na dwie grupy. Jedna grupa poszla na Barania Góre, a druga pojechala do Wisly. W Wisle wszyscy sie porozbiegali – kazdy w swoja strone. Stawilismy sie juz w komplecie na miejscu zbiórki, a tu patrzymy: idzie Kazek Chrzanowski. Sadzilismy, ze zrezygnowal z wycieczki, bo w Szczakowej nie stawil sie o umówionej godzinie. Okazalo sie, ze spóznil sie na pociag, ale postanowil nas gonic. Podobno gdyby mial szczescie, dogonilby nas w Wisle, ale mial pecha i znów pociag mu sie spóznil w efekcie czego spedzil noc na dworcu w Bielsku – Bialej, a pózniej jezdzil autostopem. Wykazal sie wielka odwaga i ogromna zaradnoscia. Dojechalismy wiec do schroniska z jedna osoba „nadwyzki”. Druga grupa natomiast przyszla bez jednej osoby. Poniewaz trasa przebiegala przez grzybny las co zaradniejsi wzieli sie do ich zbierania, ale po chwili okrzyknieto zbiórke i wtedy okazalo sie, ze znikl Marek Wiktor. On sadzil, ze zostal w tyle, wiec przyspieszyl i w konsekwencji byl w campingach 2 godziny przed grupa. Dziwnym zbiegiem okolicznosci grupa tez wywnioskowala, ze Marek zostal z tylu i zwolnila, dlatego trudno sie dziwic, ze zablakany turysta nie odnalazl swojej grupy. Po kolacji mielismy juz czas wolny i moglismy bawic sie, grac, ogladac telewizje do 2200. O tej porze wszystkie swiatla w campingach pogasly. Rano trzeciego dnia mielismy czas wolny do 12:00, a potem trzeba bylo pozegnac sie z Wisla. Slonce nam splatalo bardzo brzydkiego figla, bo zaswiecilo dopiero wtedy, gdy wybieralismy sie w droge powrotna. Mimo wszystko humory dopisywaly nam znakomicie przez cale trzy dni. Autobusem dojechalismy do stacji Wisla – Uzdrowisko i mielismy tu jeszcze 40 min. czasu. Juz zbieralismy sie do przejscia na peron, kiedy slyszymy w megafonie „Informujemy, ze pociagi w kierunku Bielska nie kursuja od stacji Wisla – Uzdrowisko.” Po wielu klopotach dobrnelismy wreszcie do Ustronia, gdzie wsiedlismy do „ciuchci”, która powiozla nas dwie stacje i stamtad biegiem do bielskiego pociagu. Trzeba tu zaznaczyc, ze caly czas towarzyszyla nam „konkurencyjna” firma wycieczkowa z Kedzierzyna. Dalsza czesc podrózy odbyla sie juz bez specjalnych przygód. W Szczakowej bylismy okolo godziny 2000 i tu nastapilo rozwiazanie wycieczki. Ten artykul przekazuje tylko suche fakty, ale zeby wiedziec jak pieknie bywa na wycieczkach szkolnych, trzeba to przezyc !



Zaczely sie ciezkie czasy – czasy czynów spolecznych. Pracowalismy juz na rzecz klasy: malowalismy pracownie, przesadzalismy kwiaty, oprawialismy ksiazki w przedmiotowej biblioteczce podrecznej, pastowalismy podloge. Prawde powiedziawszy nie bylo to wszystko tak proste jak proste jest w opisie, ale jakos przez te prace przebrnelismy. Nie bylo latwo, bo przy oprawianiu ksiazek zgrzewarka zamiast kleic brzeg oprawy – topila ja, sciany zamiast piekniec pod fachowymi pedzlami Czarka i Krzyska – nabieraly tylko innego koloru, ale nie bardzo pieknialy, podloga wcale nie chciala lsnic, mimo ze pastujace ja dziewczeta lsnily z wysilku. Kwiaty tez nie bardzo chca puszczac pedy, bo ostatnio nie ma ich kto podlewac itd., itd., itd... Druga prace spoleczna wykonywalismy na terenie budowy elektrowni Jaworzno III. Zadaniem naszym bylo zagrabienie kilkunastometrowego odcinka terenu przy drodze. Z tym grabieniem nie bylo tak latwo, bo jak tylko niektórzy zobaczyli narzedzia pracy, to od razu odechcialo im sie pracy i pracowali ciezko (jakby zastepczo) przy... zbieraniu grzybów albo pedalujac zawziecie po pustej szosie. Niby tez praca, ale widac zbyt atrakcyjnych efektów nie bylo (niestety). Trzeci raz pracowalismy przy porzadkowaniu oddanego nam pod opieke odcinka terenu wokól Liceum. Poczatkowo wszyscy z ogromnym zapalem i wielkim entuzjazmem brali sie do pracy, ale po godzinie ruchy ich byly mniej skoordynowane, powolniejsze, jakby wykonywane z namyslem. Po trzech godzinach niewiele juz osób zostalo przy czynnej pracy, bo chlopców nagle ogarnela pasja gry w pilke nozna, bo akurat „taran” zaczynal mecz! Entuzjazm, który najpierw wkladali w zamaszyste ruchy lopata, wlozyli teraz w mecz. A dziewczeta musialy brac sie za kilofy. Widac takie juz ich przeznaczenie... . Czeka nas jeszcze kilka godzin wysilków przy skonczeniu porzadkowania tego powierzonego nam odcinka, ale zabranie sie ponownie do pracy sprawia nam dziwnie duzo problemów. Czas pokaze jak to sobie zorganizujemy.

6 GRUDNIA 1974 R.

Tradycji stalo sie zadosc. Urzadzilismy w klasie „Mikolaja”. Podarki postanowilismy rozdac na matematyce, bo w tym dniu mielismy miec dwie godziny. Profesorka wyrazila zgode i Irek zabral sie do rozpakowywania niespodzianek. A bylo ich wiele. Pózniej, po klasie lataly pieski, diabelki, myszki, kotki, misie i rózne inne stwory o zupelnie nieprawdopodobnych ksztaltach. Zlosliwi próbowali nawet niektóre maskotki porównywac z ich wlascicielami. Przez caly dzien po szkole krazyli rózni bardziej i mniej prawdziwi Mikolaje roznoszac upominki i wlasciwie wszyscy w tym dniu byli troche inaczej do wszystkiego nastawieni. Na zupelnie nieoczekiwany pomysl wpadli nasi koledzy na duzej przerwie. Wlasnie czekalismy na przybycie profesorki Lorenc, kiedy chlopcy dla rozrywki wpakowali biednego Macka Banasia do pustego juz worka i wniesli na plecach do klasy przed oczy zdumionej profesorki. Maciek powoli zaczal wylazic z worka trzymajac w dloniach upominek. Mial on symbolizowac przedluzenie kadencji królowania „Mikolajów” na rok nastepny. Uroku tego dnia nie zmacil nawet sprawdzian z jezyka rosyjskiego, bo wypadl w sumie nie najgorzej.



8 GRUDNIA 1974 R.



W koncu doszla do skutku wycieczka do Krakowa. W planie mielismy zwiedzanie muzeum Czartoryskich i wspólne wyjscie do kina. Zbiórka w Szczakowej planowana byla na godzine 900, ale pociag spóznil sie i wyjechalismy o pól godziny pózniej. Dotarlismy jednak w koncu do Krakowa i prosto skierowalismy sie do muzeum. Zbiory byly bardzo ciekawe, choc nie wszyscy wyrazali chec ich ogladania. Miedzy innymi mielismy moznosc obejrzenia slynnej „Damy z lasiczka” Leonarda da Vinci. Oprowadzala nas po muzeum magister Alicja Rosa. Zwiedzanie muzeum zajelo nam w sumie 2 godziny. Po wyjsciu ustalilismy, ze pójdziemy gdzies na obiad i troche pozwiedzamy sobie stary gród. Malymi grupkami rozeszlismy sie po miescie. Zbiórka miala byc kolo kina „Sztuka”. Film „Joe Hill”, który obejrzelismy wywolal bardzo rózne reakcje. Zdania byly podzielone. Wszyscy jednak zgodzilismy sie co do tego, ze glówny bohater gral swietnie, znakomite byly zdjecia. Zachwycalismy sie muzyka, która byla naprawde bardzo ciekawa. Motyw z tego filmu stale ktos na przerwach przypomina. Poswiecilismy temu filmowi cala lekcje w poniedzialek (wychowawcza). Nie moglismy sie zgodzic co do wymowy niektórych ujec i zwrotów. W domu bylismy okolo 20-tej.


18 STYCZNIA 1975 R.

Dzis odbyly sie wybory najmilszej uczennicy i najmilszego ucznia LO. Klasa III c, która konkurs ten organizowala postawila warunek przewodniczacym wszystkich klas, zeby wytypowali najmilsza pare z kazdej klasy. My równiez wytypowalismy swoich najmilszych i okazali sie nimi: Lusia Tarabula i Jacek Luczynski. Eliminacje ogólne odbywaly sie po poludniu przy silnym dopingu publicznosci. Wszyscy kandydaci na najmilszych mieli za zadanie wykonac wiele testów i wykazac sie wszechstronnoscia. Nasz kandydat – Jacek Luczynski okazal sie najmilszym uczniem LO ! Martwi nas tylko to, ze III c nie zadbala o godna nagrode dla zwyciescy (zdystansowal przeciez wszystkich rywali). Bardzo cieszy nas jednak, ze najmilszy chodzi wlasnie do naszej klasy. Drugim zwyciezca okazal sie Krzysiek Kozlowski, który wygral konkurs IV d. Trzeba bylo odgadnac, który z profesorów napisal list z wlasnym zyciorysem. List ten okreslal osobe profesora, jego zamilowania, przyzwyczajenia. Krzysiek trafnie rozszyfrowal, ze profesorem tym byl pan profesor Rudol. Klasa IV d wreczyla mu za to nagrode – niespodzianke, która byl piekny tort. Nagroda faktycznie byla niespodzianka.

30 STYCZNIA 1975 R.

Wczoraj doszla do skutku planowana juz od dawna zabawa karnawalowa. Przed zabawa zaplanowalismy zebranie kola PTTK, które utworzone zostalo juz w pierwszym dniu naszej nauki w LO. Wybralismy oficjalny zarzad, w sklad którego weszli: jako prezes – profesorka Danuta Paderewska, wiceprezes – kolega Krzysiek Kozlowski, sekretarz – kolega Kazio Chrzanowski, skarbnik – kolezanka Gosia Andruszkiewicz. Jednoczesnie przedstawiciel oddzialu PTTK w Jaworznie poinformowal nas o zadaniach i celach dzialalnosci PTTK. Po zebraniu zeszlismy na parter i zaczela sie wielka zabawa karnawalowa. Wprawdzie nie byl to bal maskowy, ale bez tego wszyscy swietnie sie bawili. Chlopcy byli jedynie troche niezadowoleni, ze jest tak malo dziewczat, ale dziewczetom na pewno to nie przeszkadzalo. Bylo kilka konkursów, które wprowadzily wiecej humoru. Bardzo smakowaly nam ciasteczka, które upiekla mamusia Bozenki Trzaski, za co bardzo dziekujemy! Wielki bal skonczyl sie o 20:00. Az szkoda, ze tak wczesnie ! 6 LUTY 1975 R. Zaczely sie w koncu od dawna upragnione ferie. W tym roku w innym terminie (pózniej niz w innych latach) i moze wlasnie dlatego tak bardzo upragnione. Z rozpoczeciem ferii skonczylo sie (wreszcie !) pierwsze pólrocze. Klasyfikacja byla dla nas bardzo pomyslna: pod wzgledem ilosci bardzo dobrych i dobrych jestesmy na I miejscu w szkole, pod wzgledem niedostatecznych nieco dalej, ale byly to dwójki pojedyncze i wszyscy wierzymy, ze ci, którym nie powiodlo sie teraz, powiedzie sie w nastepnym pólroczu. Na tablicy „Najlepszych” znalazlo sie wielu naszych kolegów, którzy praca zasluzyli na to wyróznienie. Byli to: Marek Wiktor, Jasiu Lipka, Andrzej Kozowicz, Rysiek Hejmanowski, Macius Banas, Zbyszek Morawiec, Kasia Mentel i Gosia Andruszkiewicz. Wszyscy, którym sie powiodlo lepiej i gorzej, wypoczywamy. Wypoczynek zasluzony, bo caly kolektyw klasowy naprawde stara sie utrzymac w jak najlepszej „formie” i „kondycji”, zeby nie dac sie zdystansowac innym klasom. Wszyscy sie staralismy, kosztowalo nas to wiele wyrzeczen i te dwa tygodnie powinny byc godna rekompensata. Wrócimy z nowym, mocnym oddechem, bo musi go starczyc na nastepne pól roku zmagan z wiedza i potega nauki.

8 MARCA 1975 R.

Dzisiaj tradycyjny „Dzien Kobiet”. Juz na pierwszej lekcji chlopcy zgotowali nam mila niespodzianke. Kazda z dziewczat dostala lizaka, smoczek i galazke bazi. Jest nas w klasie niewiele, wiec ten lizak i smoczek zainterpretowalysmy jako wyraz opiekunczosci ze strony chlopców. Bazie – to symbol pojednania i szczerosci, chyba dobrze zrozumialysmy intencje chlopców. Bylo nam bardzo milo i bylysmy wrecz dumne, bo dziewczeta z klas zenskich raczej nie wygladaly na uradowane swietem. Dziekujemy chlopcom ! Jeszcze wieksza niespodzianka czekala na nas w popoludnie „Dnia Kobiet”. Chlopcy przygotowali dla nas wiele konkursów i zabawa polegala na konkursie miedzy dziewczetami i chlopcami. A konkursy byly przerózne: poczawszy na opowiadaniu dowcipów a skonczywszy na rzucaniu lotkami. Kazda konkurencja byla punktowana przez bezstronnych sedziów, a sedzia glównym byla oczywiscie nasza wychowawczyni. W rezultacie konkursu przegralismy z chlopcami, ale trzeba zwazyc, ze jest nas o polowe mniej i w ogóle jestesmy slabsze od plci brzydkiej. Przegralysmy niewielka iloscia punktów, a nawet przegrana nie zmacila przyjemnosci i ciepla tego dnia (oczywiscie mówimy w imieniu dziewczat, bo chlopcy w tym dniu do najszczesliwszych, choc powinni, to nie wiemy, czy nalezeli).

12 KWIETNIA 1975 R.

Wczorajszy dzien byl pelen wrazen. Rano, jak zwykle co dwa tygodnie, odbyl sie apel. W programie prowadzacej II „b” byl konkurs p.t. „Ze sztuka na ty”. Poniewaz pytania mialy obejmowac muzyke i literature, wiec postanowilismy wydelegowac Beate Ordyne, jako „fachowca” od spraw muzycznych. W tym konkursie, który rozegral sie miedzy klasami pierwszymi nasza reprezentantka zajela I miejsce. Nagroda byla ksiazeczka z serii „Poczytaj mi mamo”. Gratulujemy ! Po apelu odbyla sie lekcja fizyki: lekcja dosc wyjatkowa, bo numer jej byl uroczysty: 100. Z tej okazji podziekowalismy naszej kochanej wychowawczyni za trud, prace i opieke nad nami przez (juz) 100 lekcji. Lekcje prowadzilismy sami, zeby choc raz profesorke odciazyc. Zreszta nie byly to zajecia zupelnie ulgowe, prowadzacy lekcje równiez wymagali odpowiedzi (powaznych) przy tablicy. Niespodzianka dla naszej wychowawczyni byla chyba w koncu wywiórkowana podloga. Z pochwaly pani profesorki jestesmy dumni, bo duzo kosztowala nas wysilku ta praca. Wieczorem pojechalismy wszyscy w komplecie do teatru im. St. Wyspianskiego w Katowicach na wspólczesna sztuke Slawomira Mrozka pod tytulem „Tango”. Sztuka nielatwa, wywolala wiele kontrowersyjnych zdan. Wszyscy sa jednak zgodni, ze sztuka byla swietna, choc kazdy ceni ja za inne walory. Ten wyjazd na spektakl teatralny planowany byl od dawna i cieszymy sie bardzo, ze w koncu doszedl do skutku. Dziekujemy jednoczesnie panu Morawcowi i Panu Hejmanowskiemu za zorganizowanie autobusu, który najpierw dowiózl, a potem wywiózl ze stolicy Slaska.

19 MAJA 1975 R.

Wrócilismy z wycieczki. Ze wspanialej, od dawna oczekiwanej wycieczki. Oczekiwanej tym bardziej, ze do ostatniej chwili nie wiadomo bylo czy na nia w ogóle pojedziemy. Wyjazd byl planowany na piatek 16 maja, a cztery dni wczesniej, w poniedzialek gdy wszyscy byli juz duchowo nastawieni na wyjazd – bomba – nie bedzie autobusu ! Wtorek byl dniem zaloby. Az tu w srode rano druga sensacja – autobus jest, luksusowy. Wyjechalismy wiec w piatek o 12:00 z placu Gwarków. Opieke nad nami zgodzili sie roztoczyc pan Zasucha i Maria Kozlowski. Serdecznie za to dziekujemy. Pierwszym obiektem jaki podziwialismy na naszej bogatej trasie bylo oryginalne muzeum zegarów slonecznych w Jedrzejowie, zalozone przez dra Feliksa Przypkowskiego. Muzeum naprawde ciekawe, szkoda tylko, ze przewodniczka nie dawala wiecej czasu na obejrzenie eksponatów. Wyrzucila z siebie wiadomosci z dosc duza predkoscia nie interesujac sie tym, czy sluchacze chlona jej slowa. Po wyjsciu z muzeum slowa pani przewodniczki uzupelnil pan Kozlowski, który we wspanialy sposób potrafil przekazac nam swa wiedze krajoznawcza. Pan Kozlowski byl naszym przewodnikiem i opiekunem. Drugim przystankiem byla wspaniala Jaskinia „Raj” odkryta w latach szescdziesiatych, która stala sie sensacja na skale europejska. Az wierzyc sie nie chcialo, ze wsród skal moze przyroda stworzyc takie wspanialosci. Przewodniczka pokazywala nam rózne dziwy jaskini, zapoznala z historia odkrycia, opowiadala ciekawostki. Wskaznikiem byla latarka, przy jej pomocy widzielismy slonie, lwy, palac krasnoludków i... wandalizm turystów, którzy czesto na pamiatke zabieraja sobie jakis malutki stalaktycik majacy (bagatela) 30 tys. lat. Bylismy zgodnie oburzeni. Jeszcze pod wrazeniem uroków jaskini powysylalismy pocztówki do znajomych i rodziny i obowiazkowo wysluchalismy relacji z trasy etapu Wyscigu Pokoju. Potem dalej w Polske. Poczatkowo atmosfera byla troche dretwa, ale pózniej wszyscy sie rozkrecili. Oczywiscie wszyscy bawilismy sie najlepiej dopiero w trzeci dzien kilka kilometrów przed Jaworznem, ale to podobno regula. W tym dniu podziwialismy jeszcze ruiny XIVwiecznego zamku w Checinach. Niewypowiedzianie wdzieczni jestesmy pani profesorce Kozlowskiej, która byla taka dobra i zalatwila nam noclegi w Domu Harcerza na terenie dzielnicy Kielc – Bialogon. Sliczny Dom Harcerza mielismy na trzy dni do wlasnej dyspozycji. Juz po rozpakowaniu sie, przyrzadzilismy sobie wspólna kolacje i wcale nie chcielismy isc spac. Swiatla pogasly dosc pózno. Drugi dzien byl przeznaczony na zwiedzanie samych Kielc. Podziwialismy najpierw slawna wczesnobarokowa katedre, pózniej udalismy na zwiedzanie zbudowanego w stylu póznorenesansowym palacu biskupiego, wzniesionego dla biskupa Zbigniewa Zadzika. Kazdy wyobrazal sobie jak swietne musialo byc zycie takiego biskupa. Same nasuwaly sie na mysl obrazy zajezdzajacych karet, wychodzacych z nich dam we wspanialych toaletach i panów w ukladanych perukach. Z tego rozromantycznienia wyrwala nas jednak przewodniczka, która usilowala nas oprowadzac po salach muzeum mieszczacego sie w palacu. Nie oprowadzala nas w pelnym tego slowa znaczeniu; wyrzucala z siebie potok slów z niebywala predkoscia, podajac jedynie te wiadomosci, z którymi mozna by sie zapoznac czytajac podpisy pod eksponatami. Gwozdziem programu w tym dniu bylo przejscie z Lysicy na Lysa Góre. „Gwózdz” byl dosc dlugi, zwlaszcza ze bylo w tym dniu wyjatkowo goraco. Trasa dala sie kazdemu troche we znaki, tak ze nie rwalismy sie specjalnie do zwiedzania Muzeum Hutniczego na drodze królewskiej do Malej Slupi. Wrócilismy wieczorem do naszego domu i przy blasku latarek przyrzadzilismy sobie kolacje, bo nie bylo swiatla. Trzeci dzien zaczelismy sniadaniem w barze mlecznym. Poniewaz byl to ostatni dzien, wzielismy kierunek na Jaworzno, nie opuszczajac jednak interesujacych obiektów na trasie. W Samsonowie ogladalismy ruiny huby zbudowanej przez Stanislawa Staszica, w Bartkowie oczywiscie Bartka. Ten tysiacdwustuletni dab przypomina widziane na filmach egzotyczne baobaby afrykanskie dzieki ogromnym konarom. Obowiazkowo uwiecznilismy sie na tle najslawniejszego z polskich debów. Dluzszy postój zrobilismy równiez w Wislicy – pierwszej stolicy panstwa Wislan. Pan Kozlowski opowiadal nam o historii tego prastarego grodu. Zaliczylismy równiez muzeum Henryka Sienkiewicza w Oblegorku. Przewodniczka zapoznala nas z historia palacyku i zyciorysem pisarza. Najbardziej zaciekawil nas jednak regalik w sypialni twórcy z mnóstwem szufladek i ukrytych schowków. Najwspanialsza jednak w tym dniu byla atmosfera w autobusie: spiewali wszyscy do zachrypniecia. Trudno opisac nawet jak wspaniale bawilismy sie. Wszelkie rekordy popularnosci pobila piosenka „zajaczek”. Teks prosty, melodia latwa, a sama piosenke mozna spiewac w nieskonczonosc. Nawet nie przypuszczalismy, ze tak szybko ten krótki utworek stanie sie hymnem klasy. Korzystajac z okazji chcemy bardzo goraco podziekowac naszej kochanej wychowawczyni, ze zgodzila sie na zorganizowanie tej wycieczki i ze doprowadzila do jej urealnienia. Bardzo, bardzo dziekujemy !

19 CZERWCA 1975 R.

Skonczyl sie nasz pierwszy rok szkolny w Liceum Ogólnoksztalcacym im. J. Krasickiego. W przyszlym roku spotkamy sie jako II m. Jestesmy jedna z najlepszych klas w szkole. 11 osób zostanie nagrodzonych wywieszeniem ich nazwisk na tablicy najlepszych. Kazdy dazyl do tego, by miec jak najlepsze stopnie, by osiagnac jakis sukces, ale nie kazdym wyszlo. Tak wygladalismy w I klasie.... 



Bylismy klasa dosc zgrana i chyba dosc dobra pod wzgledem osiaganych wyników. Pewnie, ze nie wszystko bylo najlepsze, nie jestesmy aniolami, ale na pewno w przyszlym roku wszystko sie dotrze i bedzie jeszcze lepiej. Dziekujemy naszej kochanej wychowawczyni za cierpliwosc i wyrozumialosc, jaka nam okazywala przez caly rok. Przepraszamy za wszystkie bledy i obiecujemy poprawe w przyszlym roku. Jutro pozegnamy sie, by spotkac sie za 72 dni. Wszyscy marzymy o tych wakacjach, bo jestesmy zmeczeni zdobywaniem twierdz wiedzy, ale za dwa miesiace, kiedy wrócimy w mury szkolne opaleni, lepsi i madrzejsi, wezmiemy sie z zapalem do nauki, by potem móc na nowo marzyc o nastepnych wakacjach. Jutro wymienimy ostatnie usmiechy, adresy i wyjedziemy na zasluzony chyba odpoczynek.

KLASA II M 1 WRZESNIA 1975 R.

Witaj szkolo ! I oto po przeszlo dwóch miesiacach wypoczynku znów jestesmy razem. Powitalismy stare, szkolne mury z usmiechem, ale i z lekkim uciskiem w okolicy serca, który nie pozwalal ani na chwile zapomniec o perspektywie na najblizsze dziesiec miesiecy. Dopiero gdy zadzwonil pierwszy dzwonek, a my zajelismy dawne miejsca w naszej sali, z ulga stwierdzilismy, ze to nawet przyjemnie wrócic do szkolnego trybu zycia. Gdy minela juz czesc oficjalna (uroczyste przemówienie pana dyrektora) mielismy troche czasu na wzajemne obejrzenie sie. Wszyscy opaleni i wypoczeci, no i chyba doroslejsi az o dwa miesiace. Ale nikt nie zmienil sie az tak bardzo bysmy go poznac nie mogli... nie mówiac o chlopcach, którzy jakos dziwnie urosli, i patrzac na nas musza sie schylac. Nie zmienila sie tez nasza kochana wychowawczyni profesor Danuta Paderewska, która siedziala za swoim stolem mile usmiechnieta, i tak jak dawniej zapewniajaca nas, ze fizyka to „bardzo przyjemny” przedmiot (w co oczywiscie jako klasa matematyczno – fizyczna nigdy nie watpilismy). Na trzech lekcjach, które mielismy, omówilismy wiele spraw organizacyjnych. Sklad klasy pozostal niezupelnie taki sam, poniewaz odszedl od nas Marek Jastrzebski. Jest nas wiec teraz 39. Wybralismy nowy samorzad. W wyniku tajnych i jawnych wyborów na stanowisko przewodniczacego awansowala Kasia Mentel. Miejsce zastepcy zajal Andrzej Kozowicz. Sekretarzem zostal Jasiu Lipka, a skarbnikiem, wierny swojej posadzie Jacek Polak. Kronike prowadzi Ewa Chucherko, a sprawami organizowania rozrywek kulturalnych obiecala sie zajac Malgorzata Andruszkiewicz. Gazetki nadal przygotowywac beda: Basia Jaworska i Ewa Chucherko, których pierwsza gazetka powitala nas dzis w pracowni. W biezacym roku szkolnym dojdzie nam biologia, której uczyc nas bedzie profesorka Sowa. Nie bedziemy miec natomiast wychowania plastycznego. Pierwszy dzien w szkole minal szczesliwie, no ale od jutra zaczyna sie juz prawdziwa praca. Trzeba porzucic mysli i wspomnienia wakacyjne i sumiennie zabrac sie do nauki.

16 WRZESNIA 1975 R.



Pogoda uwziela sie chyba na nas, bo od samego poczatku plata nam figle. Zaraz na pierwszej lekcji wychowawczej postanowilismy, ze zrobimy pieczone. I to jak najszybciej, bo pogoda moze sie popsuc. Wyznaczylismy piatek, jako dzien najbardziej odpowiedni dla nas. Stasio Zeman mimo zeszlorocznego doswiadczenia, byl tak wspanialomyslny, ze zaproponowal nam swoje podwórko jako teren dogodny do obierania kartofli. Po rozdzieleniu wszystkich prac doszlo do sprzeczki, gdzie urzadzimy to pieczone. Zdania byly podzielone, ale w koncu wszyscy zgodzili sie na Chrzastówke, czyli niewielki lasek za nowym szpitalem. Tydzien dzielacy nas od imprezy minal na oczekiwaniu i goraczkowych przygotowaniach. Troche klopotu bylo z kielbasa, ale w koncu udalo nam sie zdobyc 4 kg dobrej kielbasy i tylez samo boczku. Nowo powstaly w naszej klasie zespól muzyczny na dwie gitary i bebenek zaciekle komponowal utwory. Jeszcze w czwartek slonce grzalo silnie, i bylismy pewni, ze na zajutrz nie zawiedzie. A tu masz babo placek ! W piatek od samego rana padal deszcz. I chcac nie chcac musielismy pieczone odwolac az do poniedzialku. Sam fakt przesuniecia terminu nie bylby tak straszny gdyby nie kielbasa, która tylko cudem moglaby tyle przetrwac. W koncu znalazlo sie wyjscie: po prostu sprzedalismy ja. W poniedzialek od samego rana z nieufnoscia spogladalismy na sloneczko, ale ono usatysfakcjonowane naszym piatkowym niepowodzeniem najwyrazniej królowalo na niebie. Zaczela sie wiec pogon za kielbasa, a ze byl to „poniedzialek”, nie bylo to wcale takie latwe zadanie. Czesc klasy miala zajac sie obieraniem kartofli, a czesc zobowiazala sie przygotowac drzewo. Punktualnie o 15:00 u Stasia na podwórku zaczelo sie masowe obieranie. Nasi chlopcy nie dawali sie i obierali równo z dziewczetami. Szczególnie duzo wprawy okazal Irek Sobczyk, który obierajac ziemniaki tworzyl z nich od razu szesciany (gdzies 1 cm3 wielkosci). Obieranie szlo tak sprawnie, ze Stasio nie mógl nadazyc ze zmiana garnków. Tymczasem Kasia Mentel z zapartym tchem ukladala ziemniaki w garnku dodajac co chwile boczku, kielbasy, marchewki, pietruszki, soli, pieprzu i cebuli obficie zroszonej lzami. Z przygotowanym garnkiem pomaszerowalismy do lasu, gdzie czekala juz na nas reszta klasy. Przy ognisku bylo bardzo przyjemnie. Po krótkich popisach naszego zespolu wspólnie bawilismy sie w zabawy przygotowane przez Malgosie Andruszkiewicz i Bozenke Trzaske, a pózniej spiewalismy razem rózne zabawne piosenki. Podczas gdy my tak swietnie bawilismy sie ziemniaki zaczely sie piec. Juz po kilkunastu minutach nad polanka unosily sie wspaniale zapachy. Po czterdziestu minutach pan Mentel, który zgodzil sie wziac udzial w naszych pieczonych, zawyrokowal, ze ziemniaki sa gotowe. Zaraz przed garnkiem utworzyla sie dlugasna kolejka, a mama Stasia Zemana (której jestesmy strasznie wdzieczni za pomoc) zaczela rozdawac ogromne porcje ziemniaków. Najpierw, najwieksza porcje wreczylismy naszej kochanej pani profesor, która oczywiscie przybyla na ta „uroczystosc” i towarzyszacym nam rodzicom. Potem sami degustowalismy plony naszej pracy. Kartofelki byly wspaniale, co do tego nie ma watpliwosci, ale prawda tez jest, ze nawet dwa takie garnki poszlyby z latwoscia. Po zjedzeniu i sprzatnieciu smieci, pozegnalismy sie w kregu, jak kaze stary harcerski zwyczaj i ruszylismy w droge powrotna, jako, ze zapadala powoli noc, a niebo pokrylo sie milionami gwiazd....

2 PAZDZIERNIKA 1975 R.

Dzien 30 wrzesnia to od wielu lat obchodzony Dzien Chlopca. A poniewaz to nasza wiekszosc klasowa trzeba bylo ten dzien uczcic. Juz dwa tygodnie przed tym swietem dziewczeta „ciezko” myslaly nad tym: jaka niespodzianke przygotowac chlopcom. Myslaly, myslaly, szeptaly cos na przerwach, zbieraly sie po lekcjach – az wreszcie wymyslily. W kilka dni przed 30 wrzesnia (a wlasciwie przed 1 pazdziernika, bo termin niespodzianki trzeba bylo przesunac o jeden dzien) chlopcy otrzymali zaproszenia o nastepujacej tresci: „Z okazji Pacholat Swieta na weselne balowanie w dniu 1.X-75 anno domini 1975 bialoglowy z II M zapraszaja.” Nasza meska wiekszosc byla szczerze zaskoczona ta nagla zmiana stylu epoki i obrazona na dziewczeta za miano pacholeta. Szybko jednak miejsce gniewu zajela ciekawosc i na balowanie byli w komplecie. Balowanie rozpoczelo sie o godz. 16. wspólna zabawa. Ale mimo iz wszystkie zabawy zostaly przygotowane w stylu sredniowiecznym, nie mozna bylo zmienic stylu muzyki. Wiec gdy juz wszyscy sie rozruszali klasowe KO czyli Gosia Andruszkiewicz i Bozenka Trzaska w imieniu dziewczat przeprowadzily pierwsza zabawe. Zabawa miala wytypowac króla balu. Najpierw wszyscy chlopcy zostali poddani testowi, który dotyczyl w wiekszosci kobiet. I ku zdziwieniu dziewczat okazalo sie, ze nasi chlopcy to wspaniali znawcy kobiet. Zwyciezców wytypowano kilku, a poniewaz trudno zeby bylo kilku króli, zostali oni poddani dalszym eliminacjom. Tym razem byla to juz praktyka. Zadaniem ich bylo wybrac sobie partnerke i tanczyc z nia na kawalku gazety. W miare jak kawalek gazety pomniejszano, zwyciezców ubywalo. W koncu pozostal jeden, tym razem to juz prawie król. Byl to Jasiu Lipka. Teraz nastapil akt koronacji. Na ozdobnej poduszce wniesiono symbole wladzy królewskiej. Najpierw na skronie króla wlozono wspaniala korone. W prawa reke dostal jablko a w lewa berlo (a tak naprawde to tluczek do ziemniaków). Nastepnie Jego Wysokosc usadowiono na tronie i odczytano akt koronacji. Akt zawieral prawa i obowiazki króla. Po koronacji król (który mial pierwszenstwo tego wieczoru) poprowadzil wszystkich w tany. Bawilismy sie wspaniale az do momentu gdy... nagle zamiast muzyki do tanca rozlegly sie uroczyste fanfary. Zblizal sie kulminacyjny punk wieczoru. Rozblysnely wszystkie swiatla (bo trzeba zaznaczyc, ze tanczylismy przy nastrojowym blasku swiec). Do wiadomosci wszystkich podano, ze odbedzie sie teraz pasowanie na mezczyzn. Na srodek sali poproszono pierwsza dziesiatke chlopców. Chlopcy przyklekli na lewe kolano. A tym czasem wniesiono na tacy emblematy w ksztalcie serca z litera M (bo Mezczyzna). Nastepnie weszla nasza przewodniczaca Kasia z... pogrzebaczem. Podchodzila kolejno do kazdego z chlopców i uderzajac go pogrzebaczem w lewe ramie mówila: „Mianuje Cie na mezczyzne”.



Za nia szla Bozenka, która przypinala chlopcom wspomniane emblematy. Kazdy z nich dostal jeszcze 1 grosik na szczescie. Nie mozna powiedziec zeby chlopcy byli zbyt szczesliwi widzac nad soba wielki pogrzebacz, ale gdy juz zostali mianowani zadowolenie ich znacznie wzroslo – no bo jakby nie bylo – czuli sie mezczyznami. Dla chwili wytchnienia zaprosilismy naszych mezczyzn na skromny ale zato slodki podwieczorek. Po skonsumowaniu wszystkich nagromadzonych zapasów znów przeszlismy do sali balu i tam juz bawilismy sie swietnie az do godz. 20. Po uprzatnieciu sali rozeszlismy sie do domów. Wszyscy chyba byli zadowoleni – bo trzeba przyznac, ze balowanie bylo naprawde udane. Dziekujemy serdecznie Mamusi Beaty Ordyny, która zgodzila sie poswiecic nieco swojego cennego czasu, by zajac sie opieka nad rozwrzeszczana gromada wesolej mlodziezy. Dziekujemy serdecznie naszej kochanej Pani Profesor, ze chociaz na chwile przyszla do nas. Jest nasza wychowawczynia, dlatego strasznie lubimy, gdy razem z nami bierze udzial w róznych atrakcjach.

5 PAZDZIERNIKA 1975 R.

Tegoroczne dni wolne od nauki przeznaczone na prace spoleczna zostaly wyznaczone w dniach 1 – 4 pazdziernika. Postanowilismy, ze w dwa pierwsze dni sumiennie popracujemy, a drugie dwa dni przeznaczymy na wycieczke. I tak zrobilismy. W pierwszy dzien pracowalismy na Chemobudowie. Juz o ósmej rano zebralismy sie na wyznaczonym miejscu. Zaopatrzono nas w olbrzymie bluzy ochronne (w których tonelismy razem z glowa i rekami) oraz olbrzymie rekawice. Bylo w tym bardzo niewygodnie, ale nie moglismy zalamywac sie tak od razu, wiec wzielismy sie do roboty. A bylo jej strasznie duzo. Najpierw przenosilismy jakies stare deski, potem wywozilismy pape, z której sie niemozliwie kurzylo. Potem jeszcze ukladalismy jakies stare zelastwo i zbieralismy wielkie sruby. I tak w kólko. Bylismy juz prawie wykonczeni gdy... stwierdzono, ze zrobilismy juz wystarczajaco duzo. Wracalismy zmeczeni ale i zadowoleni z wykonanej pracy. Nazajutrz rano, znów o 8:00 spotkalismy sie w komplecie na Osiedlu Stalym. Mielismy pomagac przy urzadzaniu parku. Zaprowadzono nas na niewielki placyk niemilosiernie zawalony drzewami z wyrebu. My mielismy to wszystko uprzatnac i posegregowac, a niepotrzebne galezie spalic. Robota zawrzala i bylibysmy chyba szybko skonczyli gdyby nie deszcz, który przeplukiwal co 15 minut. Gdy juz skonczylismy, okazalo sie, ze jestesmy strasznie brudni. Ale cóz to znaczy wobec faktu wzorowo przepracowanych spolecznie dwóch dni !


W czwartek 2.X pracowalismy solidnie, mimo niesprzyjajacej pogody. Dopingowala nas perspektywa piatkowej wycieczki. Po dlugich dyskusjach doszlismy w koncu do porozumienia i postanowilismy wybrac Szczyrk punktem docelowym. Opieke nad nami zgodzil sie roztoczyc profesor Wiktor (po czesci jako Rodzic, po czesci – przedstawiciel Grona Pedagogicznego) oraz pan Józef Mentel i pani Danuta Figura. Wczesnie rano zebralismy sie w parku miejskim czekajac cierpliwie na zarezerwowany autobus. Okazalo sie, ze kopalnia z mysla o nas dostarczyla kilka autobusów i trzeba bylo sprawe wyjasnic. Pózniej pojechalismy pozyczyc posciel. Z pelnym ekwipunkiem (w plecakach) i pelni nadziei na nieprzezyte przygody sadowilismy sie na miejsca. Trudno bylo wytworzyc atmosfere sprzyjajaca wspólnym spiewom i dowcipom, bo zaabsorbowani bylismy „wkuwaniem” „Ody do mlodosci” Adama Mickiewicza. Znudzeni bezmyslnym powtarzaniem zwrotek chlopcy zaczeli dorabiac do tego utworu melodie i spiewac z podzialem na glosy. Wychodzilo róznie, ale grunt, ze nie nudzilismy sie. Pierwszy postój zrobilismy zgodnie z planem pod zamkiem w Pszczynie. Niestety nie bylismy w stanie podziwiac parku otaczajacego zamek, ale olsnil nas dostatecznie urok wnetrz palacowych. Zwiedzalismy bez przewodnika, wywolywalo to zgorszenie wladz zamkowych. Slyszelismy zdania typu: „Taka dorosla mlodziez i bez przewodnika”. Nas za to smieszyly scenki: duza grupa znudzonych i ogromnie zmeczonych dzieci w wieku okolo 7 lat i meczaca sie przed nimi pani przewodnik, która bez rezultatu próbowala przekonac sepleniace jeszcze maluchy, ze te obrazy sa naprawde barokowe. Scena iscie groteskowa. Sam palac jest rzeczywiscie bardzo okazaly. Chodzilismy po salach wyobrazajac sobie, ze to wlasnie my jestesmy jego goscmi, sluchamy wystepów pianistów z loz nad sala koncertowa, hrabia Hochberg podejmuje nas obiadem w komnacie jadalnej. Szybko wyrwalismy sie jednak ze snów na jawie patrzac na ubóstwo naszych dzinsów, wyswiechtanych kurtek, które w zadnym wypadku nie wspólgraly z wystrojem wnetrz palacu. Wsiedlismy wiec do autobusu i dojechalismy az pod wyciag wagonikowy na Klimczok. Z malenkich czteroosobowych wagoników roztaczal sie wspanialy widok: wierzcholki drzew iglastych wtapialy sie w juz zólknace liscie drzew lisciastych i krzewów. To wszystko zalane pasmami gasnacego juz, jesiennego slonca. Na Klimczoku mielismy troche wolnego czasu. Jedni zostali w przyjemnym schronisku, inni wybrali sie na krótkie spacery, najbardziej wyglodzeni skusili sie na kupno jajecznicy lub zupy za pare groszy. Kilka osób skupilo sie wokól pianina, do którego zasiadali na zmiane Beata i Mariusz. Nabralismy sil do przejscia kilku kilometrów. Dla nas jednak, wytrawnych Petetekowców, kilka godzin marszu to spacerek. Trasa minela szybko i niedlugo bylismy na ulicach Szczyrku.



Po drodze do miejsca noclegu podziwialismy popisowy trening bardzo mlodych skoczków narciarskich na nowej igielitowej skoczni. Nocowac mielismy w nieczynnym juz wlasciwie Osrodku Kolonijnym kop. Jaworzno. Dotarlismy tam wiec w koncu, troche rozgoscilismy sie, pózniej zjedlismy obiad w dosc schludnym nawet barze pod szumnym szyldem „Patria” i wieczorem wybralismy sie do kina na oslawiony i rozreklamowany film „Bilans kwartalny”. Sala kinowa byla do naszej wylacznej dyspozycji, wiecej widzów nie bylo, moglismy wiec w spokoju odbierac wartosc obrazu. Zdania na temat tego dziela filmowego byly bardzo podzielone. Zgodni bylismy tylko pod jednym wzgledem: Maja Komorowska jest znakomita aktorka! Wieczorem zbieralismy sie grupkami goscinnie w róznych pokojach dyskutujac wspólnie i razem smiejac sie. Noc przeszla bez specjalnych niespodzianek. Drugi dzien rozpoczelismy sniadaniem w barze mlecznym. Po sniadaniu zrobilismy sobie maly spacer pod stacje kolejki linowej. „Wyciagnelismy” sie wiec najpierw na Jaworzyne, pózniej dalej na Skrzyczne (1250 m). Widoki byly tez wspaniale, z góry zycie jest takie piekne i nieskomplikowane. Im jednak bylo wyzej, tym zimniej. Na samym szczycie wjechalismy w mróz. Poklepujac sie wzajemnie dla wytworzenia jakiegos ocieplenia, dotarlismy do schroniska. Tam bylo dopiero cieplo i ta zmiana temperatury bardzo dobrze wplynela na nasze samopoczucie. Zamówilismy sobie herbate lub kawe, zjedlismy jakies ciasteczka i... wszystko przestalo byc zupelnie proste, bo nie moglismy sie dogadac – zjezdzac czy schodzic do Szczyrku. W koncu doszlismy do porozumienia i czesc poszla z profesorem Wiktorem, a czesc zdecydowala sie na zjazd krzeselkami pod opieka pana Mentla i Mamusi Esterki. Przyjechalismy do naszego locum i tu czekala na nas praca. Zadaniem naszym bylo obranie ziemniaków na pieczone dla Grona Pedagogicznego Liceum Ogólnoksztalcacego, które mialo zajac nasze miejsce w Osrodku Kolonijnym po wyjezdzie rozwrzeszczanej II M. Z okazji profesorskich odwiedzin wysprzatalismy równiez caly budynek. Po pracy nalezal nam sie odpoczynek; rozbieglismy sie w okolicy Osrodka – nad rzeke, do lasu nad owa rzeka, na lake pograc w pilke. Ci, którzy wybrali wycieczke do lasu oprócz odswiezenia pluc zdrowym powietrzem przyniesli pelne panterki podpieniek. Na pewno kolacja w domu z grzybów byla smaczna. Wycieczke zakonczylismy podziekowaniem opiekunom za wyrozumialosc i ofiarnosc. Po powitaniu Grona Profesorskiego wsiedlismy do autobusu opuszczajac mily zakatek Polski. W dobrych humorach, choc zmeczeni wieczorem wrócilismy do domów.


13 LISTOPADA 1975 R.

Wlasnie nie mamy czasu na organizacje jakichkolwiek imprez kulturalnych. Zakuwamy bez opamietania, bo rozpoczal sie okres wizytacji, a koniec semestru coraz blizej, coraz mniej czasu na poprawe stopni. Wprawdzie staramy sie, nie zaniedbujemy prac spolecznych, ale nauka jest w tej chwili jedynym prawie tematem na ustach wszystkich „z drugiej matematycznej”. W tym roku podobnie jak w ubieglym wiórkowalismy podloge, czyscilismy stoliki. Te stoliki to przedmiot naszej szczególnej troski, stale ktos po nich rysuje, a kazdy nowy rysunek wrzyna nam sie w serca gruba krecha. W tej chwili jednak na kazdej lawce wisi wykaz uczniów zasiadajacych za nia i rysunki przestaja sie pojawiac.


Goscilismy juz w naszej klasie pania wizytator na fizyce i panstwo wizytatorów na wychowaniu technicznym. Bardzo staralismy sie, zeby wyjechali z jak najlepsza o nas opinia. Ze spraw mniej przyjemnych. Doszlo do nieporozumienia miedzy nami, bo nie „dogadalismy sie” w sprawie wyjscia do kina na „Jezioro osobliwosci”. W rezultacie zamiast wybrac sie grupa, kazdy poszedl na wlasna reke. Pózniej na lekcji wychowawczej omówilismy sam film, jego problematyke i nasz brak zorganizowania. Przeszlismy w dalszej czesci do dyskusji nad obrazem. Poniewaz dotyczyl mlodziezy, nie bylo wiec klopotów ze zrozumieniem tresci, kazdy w jakis sposób ustosunkowal sie do filmu i jego problemów. W perspektywie: zorganizowanie Andrzejek, ale wszystko jeszcze jest dopiero w fazie organizacji i nic pewnego czy dojda do skutku.

5 GRUDNIA 1975 R.



Zaczelismy urealniac w koncu plan rozwoju kulturalnego II M. W zeszlym roku bylismy cala klasa tylko na jednym przedstawieniu teatralnym – bylo to „Tango” Mrozka. W biezacym roku planujemy czestsze wypady do przybytków kulturalnych. W kinie bylismy juz dwukrotnie: na „Bilansie kwartalnym” Zanussiego i „Jeziorze osobliwosci”. Zaplanowalismy kilka wizyt w teatrze. Pierwsza wspólnie obejrzana sztuka teatralna bylo „Porwanie Sabinek” Schönthana, tlumaczone i spolszczone przez Tuwima, w teatrze katowickim im. Stanislawa Wyspianskiego. Jest to barwna komedia, bogata w humor jezykowy (zawdzieczamy go znakomitemu tlumaczeniu Tuwima) sytuacyjny i charakterów. Jest w tej sztuce troche groteski, troche satyry, troche liryzmu i sentymentu. W programie sztuki czytamy: „Bawi nas galicyjski, malomiasteczkowy profesor, ze swoim dramatem koturnowym o Sabinkach – grzechem mlodosci, bawi Weronika, gosposia i milosniczka laciny, despotyczna profesorowa, zazdrosna Madzia, cierpiacy z powodu watroby, syna, pieniedzy – Gromski, nieobecna, niestety na scenie pani Strzycka...” Mimo tego, zdania na temat sztuki byly podzielone. Nie wszystkim przypadl do gustu sposób wystawienia spektaklu, rózne byly zdania o grze aktorów. Jedni bawili sie swietnie, inni nieco gorzej. Byl to chyba jednak dobry relaks po wyczerpujacej troche serii sprawdzianów. W planie mamy wyjazd do Teatru Slowackiego na „Sulkowskiego”.

8 GRUDNIA 1975 R.



Udalo sie nam zorganizowac zabawe mikolajkowa. Glówna to zasluga klasowego K.O. Urzadzenie tych kilku godzin wspólnej zabawy musialo byc poprzedzone pewnym wysilkiem z naszej strony. Podjelismy sie uporzadkowania nie wykonczonych prac w klasie. Zostaly wyczyszczone i pomalowane lakierem szafy i ramy tablicy. Uporzadkowalismy pomoce w zapleczu, pomalowano emulsja kat, który od pewnego czasu bardzo psul efekt straszac plamami i kurzem, i kawalek sciany w zapleczu wokól umywalki. Sekcja dekoratorska postarala sie o dopelnienie dziela zawieszajac bardzo pomyslowa i bogata gazetke mikolajowo – swiateczna. Przedstawiony zostal na niej stos prezentów o najprzerózniejszym przeznaczeniu i adresowany do róznych osób. Oto niektóre z nich (autorstwa Ewy Chucherko i Basi Jaworskiej)

WSZYSTKIM RAJDOWCOM DUZYM I MALYM,
BY IM SIE W DRODZE BUTY NIE ZDZIERALY
KOCHANEJ KASIUNI TLUCZEK OGROMNIASTY
ZEBY BILA PO LBACH CHLOPCÓW I NIEWIASTY
DLA DWÓCH GRZECZNYCH CHLOPCZYKÓW: MIRUSIA I JACKA
OD SWIETEGO MIKOLAJA JEDNOSTRONNE CACKA

Do zrobienia zostalo tylko oprawianie ksiazek w podrecznej biblioteczce fizycznej i zawieszenie oprawionych reprodukcji malarskich, które bardzo ozywia sciany zaplecza. Troszke popracowalismy, zasluzylismy tym samym na przyjemnosc. I tym razem sekcja dekoratorska pokazala na co ja stac. W srodku sali zawieszona zostala podlazniczka, z trzema swieczkami oblewajacymi nastrojowym blaskiem cala sale. Gwozdziem programu bylo oczywiscie rozdanie paczek, które tradycyjnie przygotowalismy na Mikolaja. W rekach zaczely migotac rózne upominki, maskotki, slodycze, roznoszone z gracja przez chwilowego Mikolaja – Irka Sobczyka. Tanczylismy do 1930 przerywajac od czasu do czasu zabawe by wspólnie zorganizowac jakas gre lub konkurs. Rozeszlismy sie do domów (po uprzednim sprzatnieciu sali) zadowoleni i usmiechnieci.

11 GRUDNIA 1975 R.

Juz po raz drugi wybralismy sie do teatru. Tym razem mala to byc pozycja powazna – „Sulkowski” Zeromskiego. O siedemnastej wsiedlismy do nowego, wygodnego autobusu pozyczonego z kopalni „Jaworzno”. Swiatecznie wygladalismy w „teatralnych” strojach na tle czystych oparc naszego pojazdu. Jechalismy przeciez do najelegantszego teatru – teatru Slowackiego o bardzo bogatych tradycjach. Po szóstej dojechalismy do Krakowa. Przychodzimy na Plac Teatralny i okazuje sie, ze... spektakl odwolany. Przypadek to rzadki, zeby dwóch aktorów grajacych w tej samej sztuce rozchorowalo sie w jednakowym czasie. Zostalismy na lodzie (niemal doslownie, bo mróz juz chwytal). Autobusu nie ma – pojechal sie „docierac”, planu zadnego. Wybralismy wiec zastepczo kino Apollo i film: „Niezwykle przygody Wlochów w Rosji”. Fabula niezbyt skomplikowana: kilka osób dowiaduje sie o skarbie ukrytym pod blizej nieokreslonym lwem w Leningradzie. Do akcji wkracza równiez funkcjonariusz Milicji, zaczynaja sie niezwykle perypetie czwórki bohaterów. Z kina wyszlismy okolo 22:00. Pózno dotarlismy do domów. Odbilo sie to oczywiscie równiez na naszym samopoczuciu w dniu nastepnym. Wszyscy ziewali marzac o kilku chwilach spokojnego snu. 

9 STYCZNIA 1976 R.



Nowy samorzad, który wybralismy rozpoczal juz prace. Z powodu abdykacji starego odbyly sie ponowne wybory i drugie pólrocze wladac nami beda : Kaziu Chrzanowski – przewodniczacy, Ela Kasperczyk – jego zastepca, Zbyszek Morawiec – sekretarz, Jacek Polak – nadal na stanowisku skarbnika, Maciek Banas – czlonek samorzadu do spraw kulturalnych. KO pozostalo bez zmian w rekach Gosi Andruszkiewicz i Bozenki Trzaski, ekipa kronikarska równiez w starym skladzie: Zbyszek Morawiec, Rena Rosa i Lusia Tarabula. Nowy samorzad rozpoczal prace w ciezkich chwilach. Konczy sie pierwszy semestr i wszyscy dopinguja sie do jak najefektywniejszej pracy. Rywalizujemy z III „M” i IV „a”, bo wedlug nas sa to najgrozniejsi przeciwnicy. Zakuwamy wiec energicznie, choc w duchu kazdy uklada juz plany ferii i sni po nocach o dniach pelnych sniegu i slonca bez klasówek i sprawdzianów.

4 LUTEGO 1976 R.

Doczekalismy sie wreszcie upragnionej przerwy miedzysemestralnej. W poczuciu dobrze spelnionego obowiazku mozemy wyjechac i w ciszy lasów lub w huku kurortów wypoczywac oddychajac pelna piersia. Wedlug nieoficjalnych danych (obliczenia wylacznie nasze) jestesmy chyba najlepsza klasa pod wzgledem postepów w nauce na terenie szkoly. Srednia ocen wynosila u nas niewiele ponizej 4. Ocen bardzo dobrych bylo 104, dobrych 205 i tylko 3 niedostateczne, pojedyncze, z pewnoscia szybko zostana poprawione. Uczniów bez ocen dostatecznych bylo. Sa to: Gosia Andruszkiewicz (same bardzo dobre !), Kasia Mentek (jeden dobry), Mariusz Kozik (2 dobre), Maciek Banas, Rysiek Hejmanowski, Ela Kasperczyk, Andrzej Kozowicz, Jasiu Lipka, Zbyszek Morawiec, Rena Rosa, Wladziu Zajac. Mozemy byc dumni z takich wyników, gdyz nie ma w szkole klasy z równie dobrymi wynikami.

20 LUTEGO 1976 R.

W czwartkowe popoludnie zaczely sie nasze karnawalowe plasy. Oczywiscie nie obeszlo sie bez perypetii przy ich organizowaniu. Najpierw zaczelismy watpic w mozliwosci zorganizowania zabawy: nie chcial wyrazic na nia zgody pan Dyrektor, pózniej zrezygnowala ze wspólnej zabawy IIc. Zabawa doszla jednak do skutku, bal byl wspanialy. Nie zawiódl K.O. klasowy, Gosia jak zawsze miala w zanadrzu wiele ciekawych pomyslów, wiec nie zabraklo i wspólnych zabaw. Tanczylismy oczywiscie duzo. Udala sie wiec cala impreza, która podobnie jak wszystkie inne sprzyja „dograniu” klasy.

23 LUTEGO 1976 R.



Wrócilismy po dwóch tygodniach (1209600 sekund) w szkolne mury. Przywitala nas pieknie wycyklinowana i polakierowana podloga. Milo wejsc na fizyke, gdy pod uginajacymi sie nogami czysto i przytulnie. Trudno bedzie nam wyrazic nasza wdziecznosc ofiarnym rodzicom: panu Kozikowi, panu Mentlowi, panu Polakowi i panu Zemanowi, którzy dzien w dzien pracowali, by nam lepiej sie uczylo. W trosce o to, by poprzednia praca nie poszla na marne chlopcy nastepnego dnia podkleili krzesla i stoliki filcem. Dumni jestesmy, ze do eliminacji okregowych olimpiady matematycznej zakwalifikowalo sie trzech kolegów z naszej klasy. Sa nimi: Mariusz Kozik, Andrzej Kozowicz i Jasiu Lipka. Andrzejowi i Jasiowi udalo sie jeszcze wywalczyc awans do zawodów wojewódzkich. Gratulujemy i szczerze zyczymy polamania piór ! Po meczacych bojach doszlismy do porozumienia i w najblizszej przyszlosci (oczywiscie przed koncem karnawalu) organizujemy w porozumieniu z klasa II „c” zabawe. Dziekujemy drogiej Wychowawczyni za zgode i pomoc w przygotowaniu imprezy. Liczymy, ze po tak dlugich debatach plasy beda udane. W sferze planów byl równiez kulig, ale z powodu zlosliwosci tegorocznej zimy planu tego nie zdolalismy urealnic. Najprawdopodobniej dojdzie jednak wkrótce do skutku wyjazd na „Wisniowy sad”. Spektakl ten obejrzymy na deskach Teatru Starego w pierwszych dniach marca.

28 LUTEGO 1976 R.

Wytrwale realizujemy plan „zhumanizowania” naszych matematycznych glów. Wybralismy sie wiec po raz wtóry juz w tym roku do teatru. Zalatwilismy bilety do Starego Teatru na „Wisniowy sad” Czechowa wystawiony na deskach Teatru Kameralnego. Mamy jednak pecha. Powiadomiono nas, ze w tym dniu z niewyjasnionych przyczyn grana jest sztuka Mrozka pod tytulem „Garbus”.



Przedstawienie w dobrej obsadzie znakomitych aktorów. Grali: Józef Onyszkiewicz, Jerzy Binczycki (Bogumil z „Nocy i dni” !), Ewa Lassek (wspaniala odtwórczyni tytulowej roli w „Matce” Gorkiego), Jerzy Swiech (kleryk z „Chlopów”), Renata Kretówna (znana równiez jako ciekawa piosenkarka), Wiktor Sadecki (juz prawie nestor polskiego teatru), ciekawie zaprezentowal sie równiez Andrzej Hudziak – student III roku PWST w roli troche nieporadnego studenta. Przedstawienie rezyserowal tez nie byle kto – bo Jerzy Jarocki. Zbigniew Osinski – autor programu – tak scharakteryzowal ten utwór Mrozka: „Dziwny zagadkowy jest to dramat Mrozka. Intencje autora nie sa tu czytelne, sa one jakby zamazane i zaszyfrowane, w zaden sposób nie artykuluja sie wprost, bezposrednio. Trudno zatem powiedziec, co jest tzw. idea naczelna tego utworu”. Ale dalej, ze „mozna (...) dopisac „Garbusowi” dobry – i skadinad chyba trafny – kontekst: od egzystencjalizmu, twórczosci Czechowa, Gombrowicza, Samuela, Becketta i innych. W odróznieniu jednak od tamtych w „Garbusie” w miejsce „piekla egzystencjalnego” pojawia sie dosyc w istocie niewinne i mialkie egzystencjalne piekielko, zas miejsce osobistego przezycia i doznania zastepuje rozumienie rzeczy i spraw. Zamiast zimna i goraca mamy tu jakas letniosc, zamiast rozpaczy – smutek egzystencjalny, itd.” Nikt nie zaluje wiec, ze zamiast obiecanego „Wisniowego sadu” Czechowa Stary Teatr wystawil znana i ciekawa sztuke Mrozka.

8 MARCA 1976 R.

Bardzo uroczyscie uczcili chlopcy tegoroczny Dzien Kobiet. Przed przyjsciem na pierwsza lekcje ulozyli na kazdym stoliku, przy którym siedzialy dziewczyny, galazke bazi przewiazana czerwona wstazeczka. Do wiazanki dolaczone byly dowcipne zyczenia adresowane imiennie. Bylysmy bardzo mile zaskoczone, wiele radosci bylo równiez przy odczytywaniu wierszowanych zyczen. Na tym jednak nie koniec swiatecznych emocji. Ostatnia lekcje – godzine wychowawcza – chlopcy spozytkowali na przeprowadzenie konkursu – zabawy. Jej celem bylo przeprowadzenie egzaminu, po którym dziewczeta zostaly uroczyscie pasowane na Kobiety. Chlopcy zdobyli sie nawet na drobny poczestunek. Wykazali wiec bardzo duzo meskiej inwencji i zdecydowania w sprawach organizacyjnych. Wszak pasowanie na Mezczyzn odbylo sie juz we wrzesniu. Nie pozostaje wiec nic innego, jak podziekowac jeszcze raz naszym kolegom, ze dbaja troskliwie o ladniejsza (podobno !) mniejszosc klasy.

13 KWIETNIA 1976 R.



Uff !!! Mamy za soba jeden z najwiekszych obowiazków na miare klasy w skali ogólnoszkolnej. Dyzur, który trwal od 29.03. do 11.04. wypelnilismy i chyba z efektem pozytywnym. Podczas planowania tego obowiazku projektów bylo mnóstwo i malo zarazem, bowiem niektóre swoim nadrealizmem przekraczaly granice realnych mozliwosci organizacyjnych. Po dlugich debatach samorzad ustalil w koncu plan dyzuru, który zaaprobowala nasza, jak zawsze niezastapiona, wychowawczyni. Sprawa emblematów dla klasy zajely sie Lusia Tarabula i Bozena Trzaska, a wszelkie problemy dekoracyjne postanowily rozwiazac Ewa Chucherko, Basia Jaworska i Ela Kasperczyk. Ustalilismy, ze sprawa palaca jest informowanie szkoly o biezacych wydarzeniach w kraju i na swiecie; forma podawcza zajeli sie Maciek Banas i Mariusz Kozik. Udalo nam sie równiez, ze dobre nastawienie psychiczne przed pierwsza lekcja przyczyni sie do podniesienia wyników i dlatego codziennie rano radiowezel przekazywal wesola i uspakajajaca melodie. Przez caly czas trwania dyzuru Zbyszek Morawiec i Jacek Polak prowadzili konkurs muzyczny, który w efekcie wygrala klasa IV a gromadzac najwieksza ilosc punktów. W dniu 1 kwietnia postanowilismy sie o mily nastrój w szkole, ale jednoczesnie chcielismy sprawdzic stan gotowosci przeciwpozarowej uczniów. Przygotowaniem alarmu zajal sie Mirek Chareza z Krzyskiem Kozlowskim. Niestety, sprawa spalila na panewce, bo... wszyscy uznali alarm za kawal primaaprilisowy i nikt nie raczyl sie ewakuowac. Ze wzgledu na zblizajace sie swieta Ewa Chucherko i Basia Jaworska postaraly sie o zorganizowanie konkursu na najladniejsza pisanke. Wystawka, jaka z prac konkursowych ustawily prezentowala sie prawdziwie imponujaco. Najwiecej czasu poswiecili chyba Jacek Luczynski i Andrzej Kozowicz, którzy przygotowali i przeprowadzili ogólnoszkolny konkurs gry w kometke. Wymagal on sedziowania dzien w dzien po lekcjach. Konkurs doprowadzono jednak do finalu, w którym zwyciezyl: Kosinski z III h. Uwienczeniem dwutygodniowych wysilków byl apel, którego organizacja zajela sie Kasia Mentel. Przedstawila na nim tych uczniów naszej szkoly, których organizacja mozna by sie zainteresowac. Wystapili miedzy innymi: Andrzej Huniak – wybitny malarz, Jurek Liszka – muzyk, Bogdan Skret – sportowiec. Kazdy z prezentowanych uczniów moze sie poszczycic niemalymi osiagnieciami. Z nimi to wlasnie zapoznala w wywiadzie i prezentacji Kasia. Mozna podsumowac nasz dyzur jako bogaty i udany. Dla nas najmilsza pochwala jest uznanie obiektywnych przedstawicieli innych klas, którym zaprezentowany przez nas program przypadl do gustu.

1 MAJA 1976 R.

Pierwszy Maj to swieto obchodzone bardzo uroczyscie w naszym miescie. Jak co roku uczniowie naszej szkoly z wielkim zaangazowaniem przygotowywali sie do tej uroczystosci. Kolorowe rekwizyty i bialoczerwone flagi, a takze nasze usmiechniete twarze przyczynily sie do uswietnienia wielkiego pochodu, który przemaszerowal ulicami Jaworzna.





28-30 MAJA 1976 R.

Dnia 28 maja o godzinie 600 rano w kilku miejscach naszego miasta mozna bylo zauwazyc grupki osób przypominajacych z daleka „juczne zwierzeta”. Nie trudno domyslic sie, ze bylismy to my, wprawdzie ogromnie zaspani, ale uradowani, ze tak dlugo oczekiwana wycieczka nareszcie doszla do skutku. Nasza radosc byla tym wieksza, gdy okazalo sie, ze nasz autobus to super-wygodny LUX.


Z wielkim halasem dól samochodu zapakowalismy plecakami, a góre zajelismy sami. Poczatkowo atmosfera byla troche senna, ale pózniej wszystko sie rozkrecilo. Co jakis czas kierowca zmuszony byl z róznych powodów zatrzymywac autobus. To któras z kolezanek slabla, to znowu wszystkim chcialo sie „siu – siu”. Pierwszym obiektem, który zwiedzilismy byl gotycki kosciól swietego Jakuba w Nysie Klodzkiej. Potem ruszylismy do Paczkowa. Pan Kozlowski usilowal skierowac nasza uwage na zabytkowe mury obronne, ale niestety nasze oczy bardziej pragnely widoku jedzenia. Jednak bezlitosny Pan Kozlowski wpakowal nas do autobusu i uprowadzil do Klodzka, gdzie mielismy zobaczyc labirynt w slynnej twierdzy. Przywitano nas niezbyt goscinnie, poniewaz jakis „chlystek” okrzyczal nas siarczyscie za halas. Potem okazalo sie, ze byl to nasz przewodnik, który nie tylko juz na nas nie krzyczal, ale nawet poderwal nam jedna z kolezanek. Ciagnal nas ciemnymi korytarzami, które stawaly sie coraz nizsze i gdyby nie helmy, nasze skalpy zostalyby na pierwszym lepszym suficie. Helmy takze uratowaly wiele naszych kolegów, którym grozila smierc pod ciosami Krzyska i Czarka. Po wyjsciu z twierdzy, ku naszemu zdziwieniu okazalo sie, ze aby zjesc obiad (zreszta niezbyt smaczny jak sie pózniej okazalo) nalezy przejsc jeszcze kilka kilometrów. Ostatnim punktem w planach na pierwszy dzien wycieczki byly Duszniki Zdrój. Tam w strumieniach deszczu poklonilismy sie Chopinowi i napelniwszy zoladki woda zdrojowa, ruszylismy na nocleg do Polanicy. Po dlugo trwajacych sporach dotyczacych tego, gdzie kto ma spac rozlokowalismy sie wreszcie. Po kolacji chlopcy, malo interesujac sie tym co robia dziewczyny, zaczeli grac w pilke. Dopiero póznym wieczorem zmeczeni i wyczerpani poszlismy spac. Dlugo po zgaszeniu swiatla, slychac bylo jednak glosy zarówno z pomieszczenia chlopców, jak i dziewczat. Pobudka zaplanowana byla na godzine 600, ale wszyscy obudzili sie o godzine wczesniej. Po spakowaniu plecaków i posprzataniu sali podziekowalismy panu Dyrektorowi za udzielenie noclegu, a nastepnie udalismy sie naszym pieknym autobusem do Miedzygórza. W planach wycieczki byla mowa o wspinaczce na Snieznik, ale z powodów kaprysów pogody postanowiono, ze pójdziemy nad malowniczo polozony na rzece Wilczce, wodospad Stefana Zeromskiego. Po ciezkiej trasie, zjedlismy troche smaczniejszy niz poprzedniego dnia, obiad, a poniewaz do wieczora bylo jeszcze duzo czasu, udalismy sie na dalsze zwiedzanie. Punktem docelowym byl Ksiaz, gdzie w towarzystwie milego, ale zbyt gadatliwego przewodnika poogladalismy ogromny zamek i jego otoczenie. W drodze powrotnej przez szybe samochodowa mielismy okazje zobaczyc urywki zawodów hippicznych, a nastepnie zalew w Zagórcu. I tak rozspiewani i rozbawieni dotarlismy wreszcie do Kudowy, gdzie zamówiony byl nocleg. Pomimo póznej godziny i zmeczenia po ciezkim dniu, wiara wcale nie myslala o spaniu. Wykorzystalismy to, ze sala, na której mielismy spac byla duza i zagralismy najpierw w siatkówke, a potem troche pobawilismy sie. Nic uplynela spokojnie, tylko czasami slychac bylo syk uchodzacego z materaców powietrza, albo glosy osób, które skarzyly sie, ze maja na twarzy cos nieprzyjemnego przypominajacego zapachem paste do zebów. Rano wszyscy obudzili sie bardzo glodni. Okazalo sie jednak, ze sniadanie bedzie pózniej, a tymczasem pojechalismy do Kudowy – Czermnej. Duze wrazenie zwlaszcza na naszych zoladkach zrobila kaplica czaszek. Wszystkim natychmiast odechcialo sie jesc, a humory pomimo padajacego deszczu ulegly poprawie. Po sniadaniu poszlismy na Szczeliniec. Po kamiennych schodach, których bylo ponad siedemset, wdrapalismy sie na szczyt, a stad pod opieka milego i dowcipnego przewodnika ruszylismy do piekla, a nastepnie do czysca i nieba. Bylo co podziwiac. Piekne krajobrazy i skaly przypominajace rózne zwierzeta i przedmioty, a takze dowcipne opowiastki naszego przewodnika sprawily, ze szlo sie bardzo fajnie i czas szybko mijal, co nas bardzo martwilo. Gdy przyszlismy do autobusu okazalo sie, ze czeka nas jeszcze tylko jedna podróz – do Wambierzyc. Zwiedzanie tego miasta bylo ostatnim punktem w planach wycieczkowych. Pogoda dopisywala. Po smacznym niedzielnym obiedzie udalismy sie do bazyliki renesansowej. Podziwialismy piekne i bogato zdobione oltarze oraz barokowy wystrój zewnetrzny bazyliki. Nastepnie udalismy sie do domu, gdzie zgromadzone byly ruchome szopki. Twórca ich byl Czech. Ostatni dzien wycieczki minal bardzo szybko. Czas umilal nam nasz zespól „Liter`s Band”. Nazwa pochodzi od tego, ze jednym z instrumentów byla zakorkowana butelka napelniona kamieniami. Inne instrumenty to: gitara i grzebienie. W drodze powrotnej mielismy troche posepne miny. Przyczyna tego bylo zarówno zmeczenie, jak i perspektywa calorocznego sprawdzianu z jezyka niemieckiego, który czekal nas na nastepny dzien. Do Jaworzna dotarlismy póznym wieczorem i zadowoleni z wypoczynku wrócilismy do domów.

18 CZERWCA 1976 R.

A jednak dotarlismy zdrowo do wymarzonych wakacji ! Niektórzy watpili juz czy takowe w ogóle w tym roku najdejda, ale doczekali sie, bo nadeszly nie wiadomo kiedy. Te wakacje sa chyba najbardziej upragniona przerwa na wypoczynek w calej naszej karierze szkolnej, bowiem ostatnie dwa tygodnie nauki podobne juz byly do oslawionego biegu maratonskiego, tyle ze w naszym przypadku kilometrami byla ilosc stron do powtórzenia a Persami – przedmioty. Od smierci z wyczerpania uchronila nas jedynie tegoroczna pogoda, która jak na razie wcale nie miala ochoty zwiastowac WAKACJI. Zakuwalismy wiec zapamietale a przychodzilo nam to o tyle latwiej, ze dawal o sobie znac caloroczny trening pamieci. W wynikach szkolnych mamy sie wiec czym pochwalic: 14 osób nie ma ani jednej oceny dostatecznej ! Gosia Andruszkiewicz, Maciek Banas, Rysiek Hejmanowski, Ela Kasperczyk, Mariusz Kozik, Andrzej Kozowicz, Jasiu Lipka, Jacek Luczynski, Kasia Mentel, Zbyszek Morawiec, Renia Rosa, Lusia Tarabula, Marek Wiktor i Wladek Zajac zostana wyróznieni wpisaniem nazwisk na tablice najlepszych. Najlepsi sposród tych wymienionych najlepszych dostana prócz tego nagrody ksiazkowe z rak pana Dyrektora. Jutro dostaniemy do rak swiadectwa jako zwienczenie calorocznych wysilków, pozegnamy sie na dwa miesiace i wyjedziemy na zasluzony odpoczynek. Wiec do widzenia 1 wrzesnia w roku szkolnym 1976/77. Spotkamy sie jako III M.



OKRES NOWOŻYTNY

Okres do 5 lat po maturze

W maju 1978 roku całość naszej klasy w ilości 37 dusz (?) przystąpiło do matury. Zdawaliśmy obowiązkowo język polski i matematykę wg rozszerzonego programu oraz 2 dowolnie wybrane przedmioty. Pisalismy w klasach, po rozlosowaniu miejsc. Z matury z języka polskiego pamietam tylko swój temat : ''Patriotyczny glos i troska pisarzy i publicystów epoki staropolskiej w ocenie współczesnego Polaka'' a było ich w ogóle 5. Z matmy też było 5 zadań. Ja wylosowałam miejsce w klasie, w której był jeden rząd humanistów, jeden rząd bio-chem i jeden rząd mat-fiz. Robiliśmy zadania dla wszystkich. Matura, o ile pamietam, poszła tam raczej dobrze. Nie było niestety komersu. Potem przyszła kolej na dalsze egzaminy, bo każdy z nas miał ambicję pójść z edukacją dalej i chyba prawie wszyscy sfinalizowaliśmy te plany. Beata, Piotrek, Andrzej, Wojtek wybrali medycynę, Czarek -weterynarię, Bożena, Aneta, Gosia Gut, Ewa, Kazio, Mirek i ja wybraliśmy studia ekonomiczne (mnie, o ile pamiętacie, się w ogóle upiekło, bo byłam ''typowana'' na dowolny kierunek studiów) Paru ludzi wybrało studia uniwersyteckie. Zdecydowanie dominował profil techniczny. O ile dobrze pamietam, w czasie trwanie studiów,w każdą ostatnią sobotę września spotykaliśmy się z p. Paderewska na tzw. ''pieczonkach'' Krysia i Leszek (para klasowa) jako pierwsi z nas postanowili zmienić stan cywilny i są , jak mi się wydaje, małżeństwem o najdłuższym stażu spośród nas . Gratulacje! Potem w kolejności była chyba Lusia. Konsekwentnie są oni i rodzicami z najdłuższym doświadczeniem. Znowu, coś sobie przypomniałam. Pamiętny pierwszy Sylwester w stanie wojennym w 1981 roku. Na ten noc zawieszono obowiązującą wówczas godzinę policyjną (jak to strasznie teraz brzmi). Był Sylwester u Stasia w jego klubie ''PIWNICA''. Był Staś ze swoją sympatią (obecnie żoną), Kozówka, ja i na pewno ktoś jeszcze z klasy, ale nie pamietam. A w ogóle jak spędzaliście ten wyjątkowy Sylwester, 31. grudnia 1981 roku ? 

Okres do 10 lat po maturze

Kolejne lata były dla nas bardzo ważne. Robiliśmy dyplomy, szukaliśmy pracy, zakładaliśmy rodziny (3 małżeństwa na fundamencie klasy), rodziły się dzieci. Troje z nas wyemigrowało z Polski. Myślę, ze Zbyszek i Kris coś dopiszą w tym temacie. Natomiast Zbyszek Kolasiński, z którym nie mamy obecnie kontaktu, emigrował w dosyć dramatycznych okolicznościach poprzez obóz imigracyjny w Austrii. Ale potem się jakoś ustawił, mieszkał w Baden (miałam okazje kilka razy się z nim tam spotkać) i się chyba zawodowo rozwijał, bo przez ok. 2 lata ''nękał'' mnie nocnymi telefonami z Syberii, gdzie pracował na zlecenie firmy niemieckiej czy austriackiej. Ostatni raz widziałam go na targach rurowych w Duesseldorfie, ca 6-7 lat temu odzianego gustownie w garnitur od Armaniego. Nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktów towarzyskich na szersza skale, nie pamietam w tym okresie żadnych zlotów. Dopiero w rocznie 10 lat po maturze powstała koncepcja zlotu. Z pomocą p. Paderewskiej dostałam z dziennika adresy naszych rodziców i wysłałam zawiadomienia o spotkaniu (daty nie pamietam). Rozmawiałam jeszcze z ówczesną dyrektor LO p. Matyjasik, która wyraziła zgodę, aby cześć spotkania obyło się w LO. Tak wiec pierwsza cześć tego zlotu miała miejsce w prac. fizycznej na drugim pietrze, ostatnie drzwi po prawej strony. Pani Paderewska odczytała z dziennika listę obecności; nie pamietam, ilu nas było. Ale na pewno na tym spotkaniu było paru naszych nauczycieli , m.in. prof. Kaszowska, której przyznaliśmy się do numerku z kartkówkami. Potem było dance-party w klubie NOTu w Jaworznie i zakończenie na działce u Stasia.

Okres do 15 lat po maturze

Te rocznice uczciliśmy spotkaniem w Billodzie w Jaworznie i P.S. na działce u Stasia. Była pani Profesor i nasz Dyrektor, pan Kozowicz. To był ostatni zlot, w którym uczestniczył Piotrek i Jaś. Okres do 20 lat po maturze Te rocznice chcieliśmy uczcić wyjątkowo. Padła propozycja sesji wyjazdowej do Zawoi, która spotkała się z dużym poparciem społeczności klasowej. Pani Profesor dojechała do nas w piątek wieczorem. Pierwszy raz dołączył do naszego grona Zbycho - webmajster i Kris. Myślę, ze w tym zakresie pamięci się odświeżą i dopiszecie co nieco. W tym okresie (miedzy 15 a 20 lat po maturze) mieliśmy chyba zjazd ogólny w LO ( od nas nie było zbyt wielu ludzi) i zmarł 5 października 1997, nagle, na zawał serca nasz kolega klasowy, Marian, który był moim mężem przez 7 lat. Zjazd w Zawoi miał następujący program: - piątek wieczór kolacja i grill - sobota przed południem '' wspominki'' i pamiątkowe zdjęcia - sobota po południe - podjęte próby spaceru - sobota wieczorem : uroczysta kolacja i tance. Rysio zza baru w roli DJ. - w niedziele - odjazd. Część przyjechała samochodami ale i był wesoły autobus, który rozwoził nas via Kraków do Jaworzna. Było nocami bardzo zimno, chyba nawet z przymrozkiem. Wspominam to dlatego, bo z tego powodu spałyśmy z Beatą w jednym łóżku (żeby było cieplej) i jest to dotychczas moje jedyne doświadczenie w tym zakresie. Bardzo pozytywne, nikt nie chrapał za uchem i nie wyzwalały się we mnie mordercze instynkty uspokojenia intruza.

Okres do 25 lat po maturze

Ten jubileusz przeżyliśmy w Wiśle. Pierwszy raz w historii zlotów był Maciek. Niestety, zabrakło wśród nas Mirka, któremu leniwe Parki nie za długo chciały prząść nić życia. Zbyszek założył Naszą Stronę. W 1999 roku, rocznik 1959 (czyli my) kończyliśmy 40 lat. Wyjątkiem była Beata, która urodziła się w lutym 1960. Z tej okazji zainicjowałam, dla uczczenia własnych urodzin, spotkanie klasowe w Malinowym Chruśniaku w Jaworznie. Niestety, nie wszyscy mogli przyjąć moje zaproszenie i dotrzeć. Ale byli: Beata, Krysia, Leszek, Andrzej K., Staś.

Brak komentarzy: